do ÂściÂągnięcia - pobieranie - ebook - pdf - download
Podstrony
- Strona Główna
- 70. Mroz Jacek Pan Samochodzik Tom 70 Rękopis z Poznania
- 41 Pan Samochodzik i Operacja KrĂłlewiec Sebastian Miernicki
- 15 Pan Samochodzik i Nieuchwytny Kolekcjoner Zbigniew …
- Lis Tomasz_ Co z tą Polską_
- Cykl Pan Samochodzik (24) Tajemnice warszawskich fortĂłw Tomasz Olszakowski
- PS63 Pan Samochodzik i Mumia Egipska Olszakowski Tomasz
- Alan Dean Foster Flinx 02 Tar Aiym Krang
- LE Modesitt Recluce 07 Chaos Balance (v1.5)
- Cleland John Pamietniki Fanny Hill
- Janik Sylwia Latte
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- lady.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Dobrze. Czy potrzebuje pan adwokata?
- Chyba nie, i tak do wszystkiego już się przyznałem... Ale może na czas rozprawy, na
wszelki wypadek.
- Dobrze. Przydzielimy kogoś zaufanego. Tu jest moja wizytówka, na każde żądanie
udostępnią panu telefon, więc pozostaniemy w kontakcie. Poszukiwania pańskiej ekipy ciągle
trwajÄ…. Pan Carino de Luxe zapozna pana z ich wynikami.
Pożegnał się i wyszedł.
- Sytuacja nie wygląda najlepiej - powiedział zastępca prokuratora. - Nasza ekipa
odnalazła helikopter. A ściślej mówiąc, wypalony wrak, spoczywający w rzece. Nasi
komandosi zbadali go. Pasy zostały odpięte, co wskazuje, że pasażerowie nie doznali przy
lądowaniu poważniejszego uszczerbku, w każdym razie wydostali się o własnych siłach. Na
brzegu znalezliśmy trochę śladów. Przeczesaliśmy okolicę kamerami termowizyjnymi, ale
bezskutecznie. Wszystko wskazuje, że nie mogli pozostać przy wraku.
- Co było przyczyną katastrofy? - zapytał Pan Samochodzik.
- No cóż, to wydobyto z tylnej części kadłuba - zastępca prokuratora wyjął z torby
osmalony, stalowy grot.
- Ktoś strącił helikopter za pomocą dzidy? - zdziwił się Pan Samochodzik.
- Musiałby mieć łapę kilkumetrowej długości. Przypuszczamy, że włócznia ta została
z czegoś wyrzucona, może z jakiegoś gigantycznego łuku. W każdym razie, przebiła ścianę
kabiny. Dziesięć kilometrów od miejsca katastrofy znajduje się wioska Indian. Nasz
helikopter zbliżył się do niej, niestety musiał zawrócić, groziło mu strącenie przez kamienne
kule, wyrzucane z katapulty.
- Coś podobnego - mruknął Pan Samochodzik. - Czyli nie da się wykluczyć, że moi
współpracownicy znajdują się w niewoli...
- Lepiej dla nich, żeby to się nie potwierdziło. Ci Indianie należą do plemienia Axlla.
To kanibale... Szlachetna sztuka miniaturyzacji ludzkich głów także ponoć nie jest im obca...
Pan Samochodzik poczuł chłód na karku.
- Podejmiemy próby rozmów z nimi - powiedział poważnie zastępca prokuratora. -
Ojciec Pablo de Torralba, lekarz i misjonarz, jest przez nich tolerowany. Jeśli pańscy
przyjaciele zostali uwięzieni, zastosujemy metodę bata i marchewki.
- Perkal i paciorki? - mimowolnie uśmiechnął się aresztant.
- Dolary - sprostował gość. - Banknoty o nominale l, 2, 5 dolarów. Ważne, żeby były
wcześniejszych emisji, bo tych nowych jeszcze nie znają i nie darzą zaufaniem.
Pan Samochodzik popatrzył zdumiony na swojego rozmówcę.
- Po co Indianom dolary w lesie?
- Tego nie wiemy. Ale wykazują nimi zainteresowanie, znacznie większe niż naszą
walutą. Zapewne kupują za to coś na czarnym rynku. Prawdopodobnie broń, lekarstwa i
artykuły luksusowe. Cóż, czasy się zmieniają. Perkal i paciorki już nie robią na nich takiego
wrażenia, jak na przykład piły spalinowe, używane potem do wycinania szlachetnych
gatunków drewna... Lubią też silniki do motorówek, te prostszych typów. Cywilizacja
wszystko zmienia... Dla pana przyjaciół ważny jest fakt, że żywi posiadaj ą wymierną wartość
w handlu zamiennym...
- Rozumiem - mruknął pan Tomasz. - Kiedy ojciec de Torralba będzie na miejscu?
- Przypuszczam, że w ciągu dwu, trzech dni. Ale mam jeszcze jedno pytanie.
Przyjmijmy, że udało im się wymknąć. Pan zna ich lepiej. Co zrobią?
Pan Samochodzik zamyślił się.
- Paweł Daniec to pragmatyk. Podąży najkrótszą drogą do cywilizacji. Niestety,
Michaił Tomatow to zupełnie inna osobowość. Szeroka rosyjska dusza, jak się to u nas mówi.
Niewykluczone, że nawet utrata helikoptera nie uspokoi jego szalonego temperamentu.
Ponieważ jest jednak z nimi dziennikarka, skierują się raczej w stronę rzeki Sao Francisco.
- Nie zdołamy ich odszukać - westchnął zastępca prokuratora. - To tysiące kilometrów
kwadratowych lasu. Pozostaje mieć nadzieję, że sami się odnajdą. Powiadomiliśmy wszystkie
szpitale. Gdy tylko się gdzieś pojawią, będziemy o tym wiedzieli. Obawiam się jednak o nich.
Te lasy są naprawdę niebezpieczne... Muszę wracać do swoich obowiązków, ale będę
informował pana na bieżąco.
Pożegnali się i wyszedł.
Obudził nas szum deszczu. Ciężkie krople podzwrotnikowej ulewy bębniły o dach,
ułożony z liści. Szałas zrobiliśmy jednak solidnie, prawie nie przeciekał. Juanita też się
obudziła. Przeciągnęła się, aby rozprostować zdrętwiałe stawy.
- Nocleg w ubraniu na gołej ziemi - westchnęła. - To pozwala docenić komfort
twardego łóżka zasłanego kocem i dachu nad głową...
- Czas na śniadanie - powiedział Michaił.
Rozdzieliliśmy resztę kanapek.
- Trzeba będzie znalezć coś do jedzenia - mruknąłem - a w najgorszym wypadku
upolować. Deszcz powoli przechodzi - popatrzyłem na korony drzew, zasłaniające niebo. -
Sądzę, że to tylko resztki kropli, obrywające się z liści...
Zwinęliśmy mokrą moskitierę i rozwaliliśmy szałas.
- Zrób odczyt GPS-u - poprosiłem.
- Tu nie da rady - wyjaśnił. - Musimy wyjść na otwartą przestrzeń.
Napiliśmy się jeszcze kilka łyków wody z butelki i powędrowaliśmy dalej. Niebawem
wyszliśmy na brzeg sporej rzeki. Michaił spokojnie wystawił zegarek w stronę nieba i wcisnął
guziki. Zapamiętał odczyt, a potem rozwinął mapę.
- Jesteśmy tutaj - zaznaczył punkt niedaleko tego, z którego wyszliśmy dnia
poprzedniego. - Czyli zrobiliśmy około 30 kilometrów. To nic. Dziś przejdziemy 60... Umiesz
pływać? - zwrócił się do Juanity.
Kiwnęła głową. Uśmiechnąłem się. Przecież wczoraj płynęła z helikoptera na brzeg.
Ruszyliśmy w wodę. Dno okazało się dość grząskie, a sama rzeka niosła ze sobą sporo mułu,
toteż, gdy wyszliśmy po drugiej stronie, wyglądaliśmy jak aktorzy z kiepskiego horroru o
ludziach błota. Pomaszerowaliśmy znowu przez las. Tym razem teren wznosił się dość
gwałtownie. Coraz częściej pojawiały się krzaki, przez które ciężko było się przedzierać.
Chcąc nie chcąc zaczęliśmy używać maczet. Około południa wyszliśmy na ścieżkę. Biegła z
grubsza w kierunku, w którym i my się udawaliśmy.
- Niedobrze - mruknął Michaił. - Zcieżka może oznaczać ludzi.
Pochyliłem się nad rozmiękłą glebą.
- Są tu wyłącznie ślady zwierząt - powiedziałem.
- Czyli możemy iść nią bezpiecznie - ucieszyła się dziennikarka.
Pokręciłem głową.
- Niezupełnie. Jeśli my nią pójdziemy, zostawimy nasze ślady...
Michaił odciął od moskitiery sześć grubych pasków. Zrozumieliśmy się bez słowa.
Owiązaliśmy szmatami buty. Sprawdziłem: prawie nie zostawialiśmy śladów.
- Pozostaje mieć nadzieję, że to wszystko, co pokazują na filmach, jak Indianie tropią
zwierzynÄ™, to tylko bajki rodem z Hollywood - westchnÄ…Å‚.
Ruszyliśmy. Zcieżką musiały często chodzić tapiry, wszędzie było bowiem pełno
odcisków ich racic. Około południa dotarliśmy do strumyka, płynącego w poprzek naszej
trasy. Wypłukaliśmy starannie ubrania i umyliśmy się, starając się usilnie przywrócić sobie
wygląd ludzi cywilizowanych. Juanita poszła za gęstą kępę drzew, by wypluskać się w
wodzie i wypłukać ubranie. Kończyłem właśnie płukać skarpetki, gdy coś nieoczekiwanie
ucapiło mnie za palec. Krzyknąłem i strzepnąłem ręką.
- Brawo - powiedział Michaił. - Obiad.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]