do ÂściÂągnięcia - pobieranie - ebook - pdf - download
Podstrony
- Strona Główna
- Star Wars Black Fleet Crisis 02 Shield of Lies Michael P Kube McDowell
- Moorcock Michael Elryk 7 Kronika czarnego miecza
- Sean Michael Love in G Minor
- Fern Michaels Lista życzeń
- Moorcock Michael ...i ujrzeli człowieka
- James Fenimore Cooper The Pilot, Volume 2
- Graśźyna Mć…czkowska Powiedz, śźe mnie kochasz mamo(1)
- Barbara Frale Templariusze i caśÂ‚un turyśÂ„ski
- James P. Hogan Life Maker 1 Code of the Lifemaker
- Trish Wylie śąycie jak romans
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ptsmkr.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wie twojego lekarstwa, dobrze?
— Och nie mogę, nie mogę odpoczywać. Chodź tu, podejdź bliżej, zrobisz to?
— Jestem tutaj.
— Bliżej. Weź mnie za rękę.
Clarissa bierze rękę Richarda w swoje dłonie. Jest zaskoczona, nawet teraz, jaka jest
wątła, do złudzenia przypomina wiązkę patyczków.
— Oto my. Nie sądzisz? — mówi Richard.
— Słucham?
— Jesteśmy w średnim wieku i zarazem jesteśmy parą młodych kochanków stoją-
cych nad stawem. Jesteśmy wszystkim naraz. Czy to nie jest nadzwyczajne?
— Tak.
— Nie żałuję niczego, naprawdę, poza tym jednym. Chciałem napisać o tobie, o nas,
uwierz mi. Czy wiesz, co mam na myśli? Chciałem napisać o wszystkim, o życiu, ja-
kie wiedliśmy, i o tym, jakie ono mogło być. Chciałem napisać o wszystkich rodzajach
śmierci, która mogła nas spotkać.
— Nie żałuj niczego, Richardzie — mówi Clarissa. — Nie ma takiej potrzeby, zrobi-
łeś tak wiele.
— Jak miło, że to mówisz.
— Teraz musisz się przespać.
— Tak uważasz?
44
— Zdecydowanie tak.
— A więc dobrze.
— Przyjdę i pomogę ci się ubrać. Może o wpół do czwartej? — mówi Clarissa.
— Zawsze cudownie jest cię widzieć, pani Dalloway.
— Idę już. Muszę wstawić kwiaty do wody.
— Dobrze, moja droga, dobrze.
Końcami palców Clarissa dotyka jego wychudzonego ramienia. Jak to możliwe, że
ona czuje żal? Jak może myśleć, zwłaszcza teraz, że mogli spędzić razem życie? Mogli
być mężem i żoną, przyjaciółmi od serca, którzy mają kochanków. Zawsze można zna-
leźć jakieś wyjście.
Kiedyś Richard był pełen entuzjazmu, wysoki i muskularny; cerę miał białą jak mle-
ko. Kiedyś miał burzę ciemnych włosów, które odgarniał z czoła i niedbale związywał
znalezioną niebieską wstążką. Kiedyś przechadzał się po Nowym Jorku w starym woj-
skowym płaszczu, prowadząc ożywioną rozmowę.
— Przygotowałam tę potrawkę z krabów. Ale nie zrozum mnie źle, to nie jest żaden
ważki argument — mówi Clarissa.
— Wiesz, że przepadam za krabami. To zupełnie zmienia postać rzeczy, pewnie, że
tak. Clarissa?
— Tak?
Z wysiłkiem podnosi wyniszczoną chorobą głowę. Clarissa odwraca twarz i Richard
całuje ją w policzek. Pocałunek w usta nie jest wskazany — zwykłe przeziębienie może
okazać się dla niego katastrofą. Richard całuje ją w policzek, a ona, Clarissa, końcami
palców dotyka jego wychudzonego ramienia.
— Do zobaczenia o wpół do czwartej — mówi.
— Doskonale — odpowiada Richard. — Cudownie.
Pani Woolf
Patrzy na zegar stojący na stole. Minęły prawie dwie godziny. Nadal czuje w sobie
siłę, wie jednak, że jutro, kiedy popatrzy na to, co napisała, być może stwierdzi, że jest
zbyt napuszone, pretensjonalne. Zawsze w głowie ma się lepszą wersję książki niż ta,
którą udaje się przelać na papier. Wypija łyk zimnej kawy i zaczyna czytać to, co do tej
pory napisała.
Wydaje się zupełnie niezłe, a w niektórych momentach naprawdę bardzo dobre.
Przepełnia ją ogromna nadzieja, oczywiście pragnie, żeby to była jej najlepsza książka,
taka, która w końcu spełni jej oczekiwania. Lecz czy jeden dzień z życia zwykłej kobie-
ty może być wystarczająco dobrym tematem powieści? Virginia dotyka kciukiem war-
gi. Clarissa Dalloway umrze, tego jest pewna, choć na tym etapie nie można jeszcze po-
wiedzieć, w jaki sposób, a nawet sprecyzować powodów. Virginia jest przekonana, że jej
bohaterka, Clarissa, będzie żyła swoim życiem. Tak, z pewnością, właśnie tak będzie.
Odkłada na bok pióro. Chciałaby pisać przez cały dzień, zapełnić trzydzieści stron,
zamiast trzech, lecz po upływie tych pierwszych godzin czuje w sobie coraz mniej moż-
liwości i obawia się, że jeśli przekroczy pewną granicę, zepsuje całe przedsięwzięcie.
Pozwoli wymknąć mu się spod kontroli, zabłądzić do królestwa chaosu, z którego mo-
głoby nigdy nie powrócić. Poza tym nie znosi, jak choćby jedna godzina twórczej weny
upływa jej na innej czynności niż pisanie. Zawsze pracuje w obawie przed nawrotem
choroby. Najpierw zazwyczaj przychodzą bóle głowy, które nie mają nic wspólnego ze
zwykłym bólem („ból głowy” niezmiennie wydawał się dla nich nieodpowiednim okre-
śleniem, lecz nadanie mu innej nazwy byłoby zbyt melodramatyczne). Przenikają ją na
wskroś. Raczej w niej żyją, niż ona ich doświadcza, mieszkają w niej tak samo jak wi-
rusy w organizmach swoich nosicieli. Pasma bólu zapowiadają swoje nadejście, tryska-
ją fontannami jasności prosto w oczy z taką siłą, że musi sobie dopiero uświadamiać,
że dla nikogo oprócz niej nie są widoczne. Ból ją kolonizuje, szybko zagarnia te obsza-
ry, które jeszcze przed chwilą były Virginią, zajmuje coraz większe terytorium, wkracza
w głąb z całą bezwzględnością, jego postrzępione granice są tak wyraźnie zaznaczone,
46
że nie może się pozbyć wrażenia, że ten ból żyje własnym życiem. Mogłaby go zobaczyć,
spacerując z Leonardem po skwerze, roziskrzoną srebrnobiałą masę unoszącą się nad
kostką brukową, miejscami kolczastą, o płynnej konsystencji, lecz o wyraźnym kształ-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]