do ÂściÂągnięcia - pobieranie - ebook - pdf - download
Podstrony
- Strona Główna
- Superpamić™ć‡
- D J Manly & A J Llewellyn [Blood Eclipse 04] Apocalypse (pdf)
- Godeng Gert Krew i Wino 05 Palec Kasandry
- Becquer, Gustavo Adolfo Rimas y Leyendas (2)
- Bester, Alfred Tiger! Tiger!
- Krentz Jayne Ann Damy i awanturnicy 03 Kowboj
- Block Diagram V220 A3 C L3 V1[1].1
- Anatomia_PC_Wydanie_VIII_anatp8
- Roberts Nora Irlandzka trylogia 01 Klejnoty sśÂ‚ośÂ„ca
- Hegel The Phemenology of Mind
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- moje-waterloo.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tkwiły aluminiowe lotki stalowej strzelby. Grot wyprostował się. Złoty pierścionek Jill zsunął się po
nim aż do kory drzewa.
Wolno, nie okazując prawie zaintrygowania, agent odwrócił głowę.
Dziesięć jardów dalej zobaczył pochyloną sylwetkę człowieka w czarnym meloniku. Stał w
rozkroku, jak w dżudo, na wpół skryty w cieniu, na wpół w blasku księżyca. Lewe ramię wyrzucił do
przodu, wspierając nim lśniącą smugę łuku tak, że wyglądało jak ramię kogoś, kto ma za chwilę
stoczyć pojedynek. Prawą rękę, która ściskała lotki następnej strzały, trzymał przy policzku. Za
głową sterczał mu w znieruchomiałym zawieszeniu napięty niczym sprężyna łokieć. Srebrne ostrze
grotu skierowane było między blade profile ich uniesionych twarzy.
- Nie ruszaj się - syknął Bond - niech ci powieka nawet nie drgnie - a głośno zawołał: - Jak się
masz, Złota Rączko! Nielichy strzał!
Koreańczyk szarpnął czubkiem grotu w górę. Bond wstał, osłaniając sobą dziewczynę.
- On nie może zobaczyć karabinu - powiedział, ledwo otwierając usta. Potem zwrócił się do
tamtego. Mówił spokojnie i zdawkowo. - Pan Goldfinger niezle sobie mieszka, nie ma co.
Chciałbym z nim przy okazji zamienić kilka słów. Teraz jest chyba za pózno. Powiedz mu, że
wpadnę jutro. - Spojrzał na dziewczynę.
- No, idziemy, kochanie. Chciałaś spaceru w lesie, to go masz. Ale czas już wracać do hotelu. -
Postąpił krok w stronę ogrodzenia.
Koreańczyk tupnął ciężko wysuniętą do przodu nogą. Grot strzały przesunął się nieco i mierzył
dokładnie w brzuch agenta.
- Idz tm. - Energicznym ruchem głowy Złota Rączka wskazał dolinkę i posiadłość złotnika.
- Aha, sądzisz, że jednak zechce przyjąć nas o tak póznej porze? No dobrze. Na pewno nie
będziemy mu przeszkadzać?
Chodzmy, kochanie.
Bond ruszył przodem, kierując się w lewo, jak najdalej od drzewa i strzelby leżącej w cieniu, w
trawie.
Schodzili ze wzgórza. Cichym, łagodnym głosem agent podawał Tilly najniezbędniejsze
wskazówki:
- Jesteś moją dziewczyną. Ja cię tu przywiozłem, z Anglii. Bądz zaskoczona i zaciekawiona.
Udawaj, że ta mała przygoda cię bawi. To niebezpieczne miejsce. Nie próbuj żadnych sztuczek. -
Ruchem głowy wskazał podążającego z tyłu Koreańczyka. - Ten tam to morderca.
- Gdybyś tylko nie wszedł mi w paradę... - rzuciła ze złością.
- To ty mi wszystko zepsułaś - odparował szybko i natychmiast się zreflektował. - Przepraszam,
Tilly, nie chciałem tego powiedzieć. Ale wiesz mi, nie udałoby ci się stąd zwiać.
- Kto wie, miałam pewien plan. Przed północą byłabym już za granicą.
Nie odpowiedział. Coś przykuło jego uwagę. Podłużna łapa radaru na kominie obracała się
znowu. A więc to ich przyuważyło! Usłyszało ich? Rodzaj sonicznego detektora... Prawdziwy
sztukmistrz z tego Goldfingera! Nie, Bond nigdy go nie lekceważył. Przeciwnie. Szkoda, że nie
zabrał broni. Spróbowałby rozprawić się z Koreańczykiem jeszcze tam, na wzgórzu... Nie.
Wiedział, że jeśliby nawet udało mu się wyciągnąć pistolet w ułamku sekundy, Złota Rączka byłby
jeszcze szybszy. Teraz też nic by z tego nie wyszło. Wokół tego człowieka unosiła się atmosfera
śmierci. Z pistoletem czy bez pistoletu, walczyć z nim to szarżować na czołg.
Jak tylko dotarli na dziedziniec, tylne drzwi domu otworzyły się i wybiegło z nich dwóch
następnych Koreańczyków, którzy przypominali Bondowi służących Goldfingera z Reculver. Biegli
ku nim w ciepłym, elektrycznym blasku, ściskając w dłoniach paskudne, wypolerowane kije. - Stać!
- Obaj skośnoocy uśmiechnęli się dzikim, pustym uśmiechem, który tak plastycznie opisywali
Bondowi koledzy z ośrodka, więzieni w japońskich obozach jenieckich. Nie rozrabiaj, bo... Ten,
który krzyknął, sieknął powietrze kijem, aż zaświstało. - Aapy do góry! Bond wolno uniósł ręce.
- Nie stawiaj się, cokolwiek by robili... - rzekł do dziewczyny.
Złota Rączka podszedł bliżej, przyjął grozną postawę i obserwował, jak ich rewidują. A
rewidowali fachowo. Agent spoglądał zimno na ręce obmacujące Tilly, na roześmiane lubieżnie
gęby.
- Dobrze. Idziemy!
Pędzili ich przez próg otwartych drzwi, pózniej wykładanym kamiennymi płytami korytarzem do
wąskiej sieni od frontu. W domu pachniało tak, jak to Bond sobie wyobrażał - słońcem, starym
drewnem, ziołami. Drzwi obite były jasnymi płycinami. Złota Rączka zastukał.
- Tak?
Koreańczyk nacisnął klamkę. Wepchnięto ich kuksańcami do środka.
Goldfinger siedział za wielkim biurkiem, na którego blacie piętrzyły się zgrabnie ułożone sterty
ważnych z wyglądu dokumentów. Wokół biurka stały szare, metalowe szafki. Na niskim stoliczku
tuż obok, w zasięgu ręki siedzącego, znajdowało się radio przystosowane do odbioru krótkich fal.
Była tam też swego rodzaju klawiatura pełna przycisków i jakieś tykające nieustannie urządzenie
przypominające barograf. Agent domyślił się, że cały ten sprzęt ma coś wspólnego z detektorem,
który ich wytropił.
Goldfinger nosił szkarłatną bonżurkę z aksamitu. Pod spodem miał rozpiętą przy szyi koszulę z
białego jedwabiu, spod której wystawała kępa rudych włosów. Siedział na krześle z wysokim
oparciem. Tilly ledwo zauważył. Jego duże, kobaltowe oczy wbijały się w Bonda. Nie były
zdziwione. Ich spojrzenie było zupełnie puste, tylko cholernie przenikliwe.
Bond zaszalał i sypnął pogróżkami:
- Słuchaj no, Goldfinger, co to wszystko ma do diabła znaczyć?! Wpakowałeś mi na kark policję!
Tak, za te głupie dziesięć kawałków! Zledziłem cię z moją przyjaciółką, panną Soames. Chciałem
się dowiedzieć, o co ci do cholery szło. Przeszliśmy przez płot. Tak, wiem, że to własność
prywatna, ale nie mogłem pozwolić, żebyś mi znowu prysnął. Wtedy zjawił się ten twój małpolud i
omal nie ustrzelił z łuku panny Soames. Potem napadło nas dwóch innych Koreańców z kijami. Ci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]